26 grudnia 2011

Karabin UR wz. 35

Do napisania tego wpisu skłoniły mnie artykuły jakie pojawiły się w przedświątecznym numerze "Uważam Rze", gdzie duża grupa zawodowych autorów, w tym jeden profesjonalny pisarz S-F (Ziemkiewicz), rozwijała swoje wizje na temat tego co by było gdyby.
Profesjonalni ci autorzy używali "DUŻYCH ZWROTNIC", a to zmiany sojuszy jakie Polska mogła zawrzeć przed 01-09-1939, a to niemożności zwycięstwa Lenina w Rosji w 1917. No grube rzeczy chłopaki opowiadali. Mówiąc szczerze, czytając ich twórczość człowiek może pomyśleć, że owszem, wszystko to jest (było) możliwe. Nikt jednak z tych twórców nie zająknął się nad tym, że czasem duże zmiany są powodowane przez niby nic nie znaczące i drobne elementy.
Takim niby drobnym i nic nie znaczącym elementem jest właśnie karabin, a własciwie rusznica przeciwpancerna UR wzór 35.

A oto podstawowe parametry tej broni:

kaliber: 7.92 mm
nabój: 7.92*107 DS
Długość: 1760 mm
długość lufy: 1200 mm
predkość początkowa pocisku: 1275 m/s
szybkostrzelność praktyczna: 8-10 strzałów na minutę
Przebijalność pancerza: 33 mm z odległości 100 m
                                        15 mm z odległości 300 m
Wyprodukowano: około 3500 egzemplarzy.

I właśnie ten ostatni element niech będzie naszą zwrotnicą.
Wyobraźmy sobie, że w latach przed II WŚ wyprodukowano nie 3'500 sztuk tej broni, ale tak ze 100'000 jednostek tej broni, plus około 1'000 naboi na każdy karabin.
W tym miejscu należy podać jakim uzbrojeniem pancernym i strzeleckim dysponował Wermacht i Armia Sowiecka we wrześniu 1939 roku. Nie będę przytaczał szczegółów - nie mieli sprzętu pancernego, który mógłby oprzeć się działaniu karabinu UR wz. 35. Kto ciekaw może zajrzeć do źródeł, nawet do Wiki-Pedii, gdzie w miarę uczciwie przekazano stan i zakres rozwoju broni pancernej Niemiec i Sowietów w 1939 roku.
Nie mieli sprzętu, który mógłby się przeciwstawić mocy jaką dysponował ten karabin (właściwie rusznica).

Skuteczny ogień karabinu  UR pozostawiał również daleko w tyle całą broń strzelecką ówczesnego teatru działań wojennych.
Wyobraźmy sobie, że do dnia 17-09-1939 całość wydarzeń przebiega tak jak dotychczas, nic nie ulega zmianie. Dopiero 17-09 z magazynów zostaje wydanych żołnierzom, a jak zajdzie potrzeba to i cywilom, odpowiednia ilość karabinów UR.
Co się dzieje dalej?
Dalej następuje jatka.
Ani Niemcy, ani Rosja nie dysponuje odpowiednim sprzętem, aby chronić swych żołnierzy przed ogniem tego karabinu. Nawet przewaga w lotnictwie nie zapewnia im możliwości pokonania polskiej armii.
Niszczenie sprzętu nieprzyjaciela wygląda niezwykle spektakularnie. Jadący transporter, czy ciężarówka jest trafiany pojedynczym strzałem z dystansu, który jest poza zasięgiem całej broni strzeleckiej jaką dysponują wrogowie. Należy podkreślić, że większość niemieckich zapasów strategicznych na okres kampanii wrześniowej została wyczerpana w dniu 14-09-1939. Rezerwy mieli tylko w granatach do moździerzy kalibrów ponad 80 mm. A to jednak trochę mało jak na prowadzenie wojny.

To jak mogły wyglądać dalsze losy II WŚ?
Polska walcząca na dwóch frontach w wojnie pozycyjnej przeciwko dwóm wrogom. To jednak jest troszeczkę co innego niż zagarnięcie 47% terytorium przez Niemcy i 53% terytorium przez Sowietów. Nie oczekując nadmiernej szczodrobliwości ze strony zachodnich aliantów można  by jednak przyjąć, że zaatakowali by w końcu Niemcy.
I to by była dopiero ciekawa sytuacja.
Na zachodnim teatrze działań Francja i angielski korpus ekspedycyjny walczą z Niemcami, równocześnie Niemcy walczą z Polską, a na wschodzie Polska walczy z Rosją. Jeśli weźmiemy pod rozwagę zachowanie takich państw jak Węgry i Rumunia z roku 1920, to możemy przyjąć, że nie walczylibyśmy sami. A na pewno otrzymalibyśmy wsparcie materialne.
Polska walczy na dwa fronty, ale Niemcy również. Rosja może się spodziewać w każdej chwili ataku Japonii żądnej rewanżu za Chałyn-Goł.
To nie są rzeczy trywialne, jak nas usiłują w swoich historiach alternatywnych przekonać autorzy w "Uważam Rze".

Jedna drobna zmiana, a nie zmiana całego układu geopolitycznego, mogła spowodować zupełnie inny kierunek jaki mogła obrać historia.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

17 grudnia 2011

Wskaźnik zdzifka albo czy te Święta będą spokojne

Citigroup Economic Surprise Index - czyli w wolnym tłumaczeniu wskaźnik ZDZIFKA
A teraz garść cytatów, które przytacza redaktor Tomasz Wróblewski (źródło):


„Euro przebiło się przez zapory Europejskiego Banku Centralnego i nic już nie jest w stanie zahamować rekordowych spadków względem dolara”.
„Skoki na europejskich giełdach należy traktować jako chwilowe konwulsje zapowiadające dalsze spadki”.
„Europejska gospodarka hamuje z piskiem, firmy wygaszają silniki w obawie, że rozbiją się o nową ścianę bezrobocia i spadku popytu”.
„Ropa nic sobie nie robi z malejących wskaźników wzrostu. Karuzela nerwów wokół Iranu, Wenezueli pompuje ceny, nakręca spiralę recesji”.
„Znikąd nie nadchodzi pomoc. Nie zawracajmy sobie głowy rządami. Fraza »bodźce gospodarcze« już nie istnieje. Rządy albo są spłukane, albo boją się stracić literki w ratingach”.
„Bankierzy stracili do siebie zaufanie, a bankom centralnym wkrótce zacznie się kończyć paliwo. Przygotujmy się na skoki w stopach procentowych”.
„Czeka nas największa w historii powojennej Europy nacjonalizacja banków, ale rządy nie mają już siły, żeby przygotować im miękkie lądowanie”.
„Chiny hamują, ograniczają popyt, ale nie na tyle, żeby obniżyć oprocentowanie i pomóc Europie znowu zakręcić korbą”.
„Ben Bernanke mówi, że docisnął do dechy. Więcej nie ma w garach, a gospodarka nie może się rozpędzić, żeby wyjść z poślizgu”.

Profesor Krzysztof Rybiński twierdzi, że australijskie banki dostały tydzień na przygotowanie się do upadku EURO (EUROGEDDON) - źródło.
W tym samym tekście profesor mówi o tym, że szefowa Sami Wiecie Czego (została szefem dzięki uskrzydleniu DSK) mówi o recesji rzędu porównywalnego do tego co było w latach 30 - tych.

Czyli rzecz może wydarzyć się praktycznie w każdej chwili. Jeśli do tego doliczymy, że ludzie w Grecji, Hiszpanii, Portugalii masowo wycofują wkłady z banków, to ja mogę dodać tylko jedno. Należy się pospieszyć, żeby być w tych pierwszych siedmiu procentach ludzi, którzy wycofują lokaty z banków (7% - tyle pieniędzy w formie papierków jest w systemie bankowym, reszta to zapisy komputerowe).


Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

14 grudnia 2011

W kwestii waluty EURO

Jazgot mediów na ten temat jest wprost proporcjonalny do bzdury jaką się usiłuje ludziom sprzedać. Na szczęście pojawiają się, również w mediach masowych, opinie i analizy, które przeczą głównemu przekazowi.
Według mnie warto się w tym momencie zastanowić jaka jest aktualna sytuacja oraz jakie mogą być potencjalne skutki i warianty potencjalnego rozwoju sytuacji.
Walutę o nazwie EURO wprowadzono do obrotu z czysto ideologicznych pobudek, nie dbając wcześniej o sensowność gospodarczą takiego kroku. Od momentu wprowadzenia EURO rząd Grecji osiem razy przekroczył zapis o konieczności utrzymania deficytu poniżej 3% PKB, czyli każdy budżet Grecji stał w sprzeczności z założeniami, które winno spełniać państwo będące w strefie EURO. Wypada dodać, że również inne państwa w tym Niemcy i Francja (po jednym razie) przekraczały ten zapis. Nikomu z tego tytułu nie spadł włos z głowy.
Widać na tej podstawie, że połączono w jeden organizm gospodarczy państwa, których gospodarki są absolutnie nieprzystające. A z tej prostej konstatacji wynika, że teza o nadrzędności ideologicznej w tym projekcie nad zdrowym rozsądkiem ma swoje uzasadnienie.
Tyle tytułem wstępu, przejdźmy teraz do konkretów.
Rządy Grecji, Włoch, Portugalii i Hiszpanii są zadłużone ponad wszelki zdrowy rozsądek. A zadłużone są głównie w komercyjnych bankach niemieckich i francuskich.
To, że rząd Grecji prowadził podwójną księgowość, czyli de facto fałszował zapisy księgowe aby uzyskać nowe pożyczki jest w tej chwili faktem obiektywnym i rzecz raczej nie podlega dyskusji. Ale wypadało by się spytać czy po stronie banków - wierzycieli byli ludzie, którzy o tym wiedzieli, być może nawet uzyskiwali jakieś profity za niezbyt dokładne konfrontowanie przedstawianych im papierów z rzeczywistością. Tego pytania jak na razie nikt publicznie nie zadał. Dopuszczam oczywiście, że bankierzy tego nie wiedzieli, ale to oznacza, że nie powinni się znaleźć na stanowiskach, które zajmują. Tak postawionego problemu również na razie nikt nie wyartykułował publicznie.
Czyli aktualna sytuacja wygląda tak: bankrutująca gospodarka Grecji (potencjalnie również Włoch, Portugalii, Hiszpanii i Irlandii) oraz zamieszane w to banki z Niemiec i Francji. Nie znam skali zjawiska w liczbach, ale można chyba przyjąć, że sam upadek Grecji spowodował by bardzo duże zawirowania na rynkach finansowych.
Tu przypominają się zawirowania gospodarcze związane z Islandią i w praktyce bankructwem tego kraju 2 (3?) lata temu. Upadek największego banku na Islandii sam w sobie nie był niczym nadzwyczajnym. Ale problem pojawił się poza Islandią, ponieważ okazało się, że poszkodowanymi są również obywatele Wielkiej Brytanii i Holandii. Nie wiadomo o jakie sumy chodziło (w każdym razie ja nie wiem), ale interweniowały rządy Wielkiej Brytanii i Holandii ratując swoich obywateli przed stratami. Rządy po prostu spłaciły swoich obywateli bojąc się rozruchów społecznych na masową skalę. Próbowano również wymusić na Islandii jako państwie zwrot tych funduszy. Islandia jednakże zrobiła referendum, w którym społeczeństwo nie wyraziło zgody na takie rozwiązanie, rozumując słusznie, że upadek prywatnego banu i straty z tym związane są prywatną sprawą pomiędzy upadającym bankiem a jego klientami.
Tak stworzono precedens. I dlatego właśnie podniosło się tak wielkie oburzenie w mediach gdy poprzedni premier Grecji zaczął mówić o referendum, które miało by zatwierdzić bądź odrzucić przyjęcie przez Grecję dalszej pomocy finansowej. To swoją droga ciekawe, jakie grzeszki ma w swoim życiorysie były premier Grecji, że udało się go usunąć ze stanowiska w przeciągu tygodnia i zastąpić kimś innym bardziej spolegliwym wobec międzynarodowych struktur finansowych bez wyborów parlamentarnych w tym kraju. Ale to w sumie oboczność.

Czyli sytuacja per analogiam jest taka.
Grecja (a potencjalnie inne państwa również) upadając pociągnie za sobą banki z Niemiec i Francji co spowoduje albo konieczność ratowania tych banków przez rządy Niemiec i Francji, albo olbrzymie straty obywateli tych krajów i związane z tym niepokoje społeczne.
Albo inni, w tym Polska, zrzucą się na "pomoc dla Grecji" (i innych), a faktycznie na ratowanie banków we Francji i w Niemczech.

Czego boją się aktualne elity rządzące?
Ano tego, że zamiatane pod dywan problemy wylezą na ulicę. Że społeczeństwa dostaną obuchem w głowę i nagle się okaże, że prawica to jest jedyny sensowny wybór, a aktualni przywódcy to się będą musieli szybko ewakuować żeby nie zawisnąć na suchej gałęzi.

Wszyscy wiedzą, że jest problem, podejrzewam nawet, że osoby decyzyjne zdają sobie sprawę z tego, że jedynym sensownym wyjściem jest likwidacja sztucznego tworu jakim jest waluta EURO, ale równocześnie zdają sobie sprawę z tego, że taki ruch oznacza koniec ich karier politycznych. A ci, którzy przyjdą po nich będą ich rozliczać w sposób niemiłosierny, bedą ich rozliczać chociażby po to żeby się uwiarygodnić przed społeczeństwami, z czystego pragmatyzmu.

Proponowana metoda jest typową musztardą po obiedzie. Trzeba było najpierw ustalać wspólne warunki brzegowe dla członków grupy EURO. Takie same podatki, takie same momenty przechodzenia na emeryturę, taki sam socjał, taka sama płaca minimalna. Wtedy przy takich założeniach projekt wspólnej waluty mógłby mieć szansę powodzenia.
W tej chwili nie ma to już żadnego sensu. Upadek waluty EURO jest przesądzony i jest tylko kwesyią czasu. Powrót do walut narodowych i tak i tak nastąpi jest tylko kwestia czy nastapi to szybko, co bedzie bolesne ale krótkotrwałe, czy też bedzie to odwlekane - będzie bolesne i długotrwałe.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

11 grudnia 2011

Czy stan wojenny był konieczny

Czy stan wojenny był konieczny? Ewentualnie drugie równie adekwatne pytanie: kiedy i co zdecydowało o nieuchronności wprowadzenia stanu wojennego.

Stawiam takie dwie tezy:
1. O konieczności wprowadzenia stanu wojennego zdecydowały wyniki obrad Zjazdu Solidarności w hali Oliwii - wcześniej nic nie było przesądzone
2. Gdyby I Zjazd Solidarności zakończył się wyborem innych władz - korowcy stanowili by zdecydowaną większość we władzach Solidarności, to stanu wojennego by nie było.

Tak, wiem, te tezy są niezwykle trudne do udowodnienia. Dlatego też będę się posługiwał dowodem indukcyjnym.

Dowód.

Kwestia pierwsza.
Żeby zrozumieć kim byli korowcy należy się cofnąć trochę w czasie i przeczytać sławetny list Kuronia - Modzelewskiego do PZPR, który zaowocował wyrzuceniem obu delikwentów z PZPR i więzieniem. Wszyscy się tym zachwycają, jacy odważni, jacy wielcy, postawili się władzy. Ale tak mogą mówić tylko ci, którzy tego listu nie przeczytali. Bełkot komunistyczny to jedyne adekwatne słowa jakie odzwierciedlają treść tego listu. Oczywiście to nie sam Kuroń był organizatorem KOR-u, ale po zatrzymaniu grupy Macierewicza to właśnie Kuroń przejął całość spraw bieżących i organizacyjnych. Przejął również większość kanałów komunikacyjnych i pomocowych jakie były skierowane od i do Polski z zachodu.
I właśnie te kwestie, możliwość informowania zachodu o tym co się dziej w Polsce oraz możliwość absorpcji pomocy (w tym finansowej) stanowiły o sile tej grupy. To swoją drogą ciekawe zjawisko, że telefon w mieszkaniu Kuronia zawsze działał i nigdy nie było problemu żeby się z tego telefonu połączyć z Paryżem lub odwrotnie.

Kwestia druga.
W kraju, czyli poza Warszawą i innymi dużymi ośrodkami, KOR w praktyce nie istniał. Ponadto ludzie, tacy zwykli, czy to robotnicy, czy urzędnicy nie lubili takiej nowomowy jaką się KOR posługiwał. Ludzie woleli zamiast rozwlekłych rozważań proste postawienie sprawy.

A teraz przenieśmy się na chwilę do roku 1989 i przyjrzyjmy się temu kogo wybrano, a kogo się ewidentnie pozbyto przed obradami Okrągłego Stołu. Władza zrobiła tutaj czysty pijarowski cyrk. W oficjalnych komunikatach przed obradami powiedziano jawnie, że: "dla ekstremistów miejsca nie będzie", niby wskazując na Kuronia i Michnika. Tymczasem ludzi, którzy stanowili faktyczny problem dla władz po prostu pozbyto się z kraju - exemplum Kornel Morawiecki, który w efekcie przedzierał się do kraju z Wiednia przez 'zieloną granicę", czyli nielegalnie. Natomiast Kuronia i innych zaakceptowano dosyć bezproblemowo.

No to cofnijmy się do hali Oliwii w czas I Zjazdu.
KOR w czasie obrad się niby rozwiązuje, licząc zapewne na dosyć duży udział we władzach nowo utworzonej organizacji. Tymczasem nie, ludzie ich nie chcą. Bo wbrew pozorom ludzie zdają sobie sprawę, że KOR w wykonaniu Kuronia i innych to nie jest organizacja, która będzie rzeczywistą reprezentacją społeczeństwa. Że to są dysydenci, czyli odszczepieńcy od głównego nurtu marksizmu - leninizmu, a nie reprezentanci społeczeństwa. I to jest ten sygnał i ta lekcja, którą to środowisko zapamięta i przyswoi dość dokładnie. W szeroko rozumianym społeczeństwie są nikim, nie mają żadnego poparcia. To dlatego później będą dążyć do przejęcia środków masowego przekazu - właśnie po to, żeby dotrzeć do każdego domu za pośrednictwem szklanego ekranu, własnej gazety i innymi środkami.
KOR jest rozwiązany (przynajmniej formalnie), a ludzie KOR-u spuszczeni w kanał. Resztę znamy - 13-12-1981.
Jako ciekawostkę należy przytoczyć pierwsze istotne wystąpienie Kuronia zaraz po dotarciu do Gdańska w czasie strajku roku 1980. Kuroń powiedział wtedy mniej więcej takie słowa (cytat z pamięci): "Wałęsa to agent, a komitety strajkowe powinny się rozwiązać i całość negocjacji z władzą przekazać KOR-owi. ". No to są dwie możliwości, albo Kuroń wiedział (czyli ktoś mu powiedział), albo był jasnowidzem.

Co by było gdyby KOR uzyskał większe wpływy, a nawet przejął władzę w związku?
To akurat dosyć proste. Nie było by stanu wojennego, nomenklatura komunistyczna uwłaszczyła by się dużo spokojniej i w dużo większym stopniu na majątku narodowym. Pod względem gospodarczym było by tak jak w Rosji. Bo to co było po 1989 to było żałosne ratowanie resztek, które skądinąd umożliwiono.

Zbierając razem pewne okruchy wiedzy, które powoli wyłaniają się z odmętów naszej niewiedzy można z czasem dojść do dosyć ciekawych konstatacji.

Ta słabość KOR-u objawi się jeszcze jednym ekscesem, który będzie dla nich stanowił horrendum. Chodzi o sławetną "komisję Rokity" z czasów sejmu kontraktowego. Wtedy to nikomu nieznany poseł z tylnych ław poselskich, czyli z tak zwanego "terenu", zgłosi projekt uchwały powołania komisji do spraw zbadania działalności MSW w latach 1980-1989. Przewodniczącym zostanie Jan Rokita, który sam wprawdzie będzie mówił "nieszczęsna komisja", ale będąc państwowcem uczciwie wykona pracę, którą sejm mu powierzy. Późniejszy raport, zwany "Raportem Rokity" zostanie pierwszym prohibitem III RP - zostanie utajniony. Potem już w okolicach roku 2000 okaże się, że jest jawny i nikt nie chce się przyznać do tego kto go utajnił i kto i w jakich okolicznościach klauzulę tajności zdjął.

Analogicznie jak w chwili obecnej. Pewne osoby i pewne poglądy są akceptowalne i podlegają dyskusji na szerokim forum społecznym, a niektóre osoby są z definicji oszołomami, moherami, ciemnogrodem i nie ma o czym z nimi dyskutować.
Dyskusja z Kuroniem i innymi w roku 1981 była jak najbardziej możliwa, wszak była by to dyskusja "w rodzinie". Dyskutować z jakimiś "przypadkowymi" ludźmi, których nie wiadomo kto wybrał i nie wiadomo kto popiera, na to władza się zgodzić nie mogła.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

10 grudnia 2011

Wiedza tajemna

W ostatnim programie J. Pospieszalskiego "Bliżej"  mieliśmy okazję zobaczyć czym jest w istocie nauczanie historii w szkołach w Polsce, ze szczególnym naciskiem na historię najnowszą.
Chodzi o sławetny szyfrogram z ambasady NRD, w którym relacjonowano do Berlina rozmowę S. Cioska z B. Geremkiem.
Jeśli chodzi o mnie to plasował bym swoją wiedzę na temat tego szyfrogramu tak pomiędzy 5 a 10 lat temu. Ale właśnie większość ludzi w Polsce nie miała i do tej pory nie ma wiedzy na ten i podobne tematy zielonego pojęcia. A przecież właśnie o tą większość chodzi. O tą większość i samowiedzę tej większości na tematy współcześnie nas dotykające.
Posłowie Celiński i Czuma usiłowali zdyskredytować film Brauna mówiąc między innymi o "idiotach" i wytykając, że ten fakt, rozmowa Geremka z Cioskiem, był znany od wielu lat.
Komu był znany, temu był znany.
Tu wypada się zwrócić do poprzedniego filmu Brauna o Jaruzelskim. Był ten film wyemitowany w TVP Historia i nie było problemu. Problem pojawił się dopiero w tym momencie, w którym powtórna projekcja odbyła się w czasie najwyższej oglądalności i zgromadziła około trzy milionową widownię. W TVP poleciały głowy.
Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że żyjemy w mediokracji. W systemie, w którym rządzi się poprzez przekaz medialny. Puszczenie filmu w niszowym kanale tematycznym nikogo nie jest w stanie ruszyć, bo obejrzy jakąś tam produkcję kilka, może kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy i tak wiadomo, że nie są podatni na manipulację, a w każdym razie ich podatność jest dużo niższa niż reszty społeczeństwa - tego mięsa wyborczego, które reaguje zgodnie z tym co powiedzą w mediach głównego nurtu. Ci, którzy zachowają się zgodnie z tym co powie jakiś tam celebrytan ze szklanego ekranu, czy też napiszą w kolorowym pisemku.
Puszczenie tego filmu było zaburzeniem spójności przekazu jaki jest formowany od 20 lat w Polsce. A przekaz ten mówi, że Jaruzelski i Kiszczak to ludzie honoru. A w naszej kulturze kapuś człowiekiem honoru nie jest, na szczęście jeszcze taki stereotyp funkcjonuje. W związku z tym pokazanie takiego filmu szerokiej publiczności powoduje dysonans poznawczy, który może być groźny dla "systemu panującego". Bo jeśli pozwolimy na zanegowanie dogmatu o Jaruzelskim jako człowieku honoru, to odbiorcy papki medialnej być może zaczną samodzielnie myśleć - a to z punktu widzenia systemu jest niezwykle groźne. Być może znajdzie się ktoś następny, kto zrobi inny film, w którym zostaną zanegowane inne dogmaty, na których opiera się konstrukcja zwana III RP. Wprawdzie nikt inny na razie się nie znalazł, ale ten sam G. Braun zrobił kolejny film, który jak sądzę demistyfikuje kolejny dogmat tak szeroko kolportowany w mediach. Ten dogmat to "konieczność" i "mniejsze zło" jakim było wprowadzenie stanu wojennego w 1981 roku.
Nie widziałem osobiście jeszcze tego filmu, w związku z czym opieram się tylko na fragmentach, które zaprezentowano w programie Pospieszalskiego.
Przy okazji dostaje się właśnie Geremkowi - czyli jednemu z tych ludzi, którzy uchodzą za "świętych" w III RP.
I właśnie dlatego historia, a zwłaszcza historia najnowsza, są w Polsce wiedzą tajemną. Właśnie dlatego, żeby tacy jak Celiński i Czuma mogli wyśmiewać publicznie Brauna, jako "odkrywcę nieświeżych kotletów", gdy Braun w kolejnym filmie pokazuje szerokiej publice różne nieznane szerzej zagadnienia.

Możemy być pewni jednego. Tego filmu Brauna nie zobaczymy w TVP, ani nawet w TVP historia.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

W związku z tym, że

W związku z tym, że (źródło) wzywam Papieża Benedykta XVI aby:
Pod groźbą ekskomuniki zakazał jakiemukolwiek funkcjonariuszowi Kościoła Katolickiego w Polsce uczestniczyć w pochówku wymienionego w materiale źródłowym osobnika.
Aby żaden funkcjonariusz Kościoła Katolickiego w Polsce, który jest odpowiedzialny za przydzielanie miejsca na Świętej Ziemi Cmentarza nie znalazł na podległym sobie obiekcie miejsca dla w/w osobnika, pod groźbą kary jak wyżej.
Wzywam ponadto Ojca Świętego aby nałożył ekskomunikę na wszystkich świeckich, którzy będąc formalnie członkami Kościoła Katolickiego w Polsce chcieliby uczestniczyć w pochówku w/w osobnika w jakimkolwiek obrządku lub też w jakiejkolwiek ceremonii świeckiej z tym faktem związanej.

Symbolicznym znakiem by było gdyby w/w osobnik trafił do czeluści piekielnych w noc z 12 na 13 grudnia bieżącego roku.


Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

02 grudnia 2011

Przerośnięty osiłek ustawia po kątach dzieci w piaskownicy

Wyobraźcie to sobie. Szesnastoletni, może osiemnastoletni, byczek, napakowany testosteronem i steroidami wpada do piaskownicy i rozstawia po kątach bawiące się tam maluchy. Prosta i czysta robota, w dodatku nie jest w stanie się przemęczyć. Ale właśnie takie porównanie nasuwa się człowiekowi na myśl po przeczytaniu książki Sławomira Cenckiewicza "Długie Ramię Moskwy", czyli książki o wywiadzie wojskowym PRL i jego dalszych mutacjach, aż do chwili obecnej.
Gdzie byli mocni - tylko na własnym podwórku, tylko wewnętrznie odnosili "sukcesy". Tylko na "rynku wewnętrznym" mieli stały i znaczący wzrost liczby i jakości agentów. Na zewnątrz te wyniki były co najwyżej mierne. Nie mieli znaczących sukcesów, znaczących aktywów na zewnątrz.
Tak się składa, ze równolegle do czytanej książki pojawia się sprawa aresztowania Gromosława Czempińskiego, a w mediach na te tematy wypowiadają się różni ludzie, w tym autor tej książki.
"Nie ma w archiwach, żadnego dowodu aby Czempińskiemu, Dukaczewskiemu, czy komukolwiek innemu z tego środowiska móc przypisać epitet 'AS WYWIADU'. ...".
Padają określenia typu "Bond mniemany".

Osobną kwestią stają się te "szkolenia w Moskwie", gdzie nawet sami wodzowie tej instytucji jak Kiszczak i Jaruzelski doskonale zdają sobie sprawę z tego, że szkolenia te są prowadzone na przestarzałych podręcznikach - z czego wynika poprawnie rozumując, że nie są to żadne szkolenia, a najzwyklejszy nabór agentów dla GRU/KGB, którzy potem będą działać w Polsce i przeciwko Polsce. To jest jedyne sensowne wyjaśnienie tych "szkoleń".

Byli i są mocni tylko na naszym wewnętrznym podwórku, jak nastolatek rozstawiający po kątach maluchy w piaskownicy. Ale w obecnej chwili wydaje się, że nawet nie to. Że większość tej siły to jest kreacja medialna, która może zostać dosyć łatwo zanegowana i obnażona.
Skoro taki Vogel alias Filipczyński mógł zwinąć z konta numerowego w Szwajcarskim banku milion dolarów Czempińskiemu i nie poniósł żadnych konsekwencji, to oznacza jedno - Czempiński to leszcz. Można sobie nim buty wytrzeć i jeśli się to zrobi odpowiednio ostentacyjnie to nie usłyszy się nawet słowa protestu.
Sam Czempiński pochodzi z rodziny "resortowej" - tatuś był utrwalaczem władzy ludowej w latach wcześniejszych. No i zawód kapusia przeszedł z ojca na syna.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

01 grudnia 2011

Zabiłem Piotra Jaroszewicza

Książka Henryka Skwarczyńskiego pod takim tytułem jest zapisem rozmowy z człowiekiem, który właśnie tak twierdzi. Nie jest to precyzyjny zapis rozmowy, bo sam autor wyraźnie zaznacza, że nie było to ani nagrywane, ani stenografowane na bieżąco. Ot po prostu wspominki podparte dosyć luźnymi notatkami poczynionymi w trakcie rozmowy dwóch panów w czasie jednej nocy gdzieś w Arizonie. zakrapiane ponadto dosyć dużą dawką alkoholu.
Rozmówca Henryka Skwarczyńskiego to były SB-ek lub WSI-owy, tego też precyzyjnie na podstawie książki nie wiadomo. Ciekawsze jest co innego. Nasz NN w toku transformacji po 1989 roku dowiaduje się kim byli jego rodzice, bo sam  o sobie pamięta tylko, że był sierotą wychowywanym w domu dziecka. Był takim janczarem systemu, który wszystko systemowi zawdzięcza. Ale dowiaduje się kim był jego ojciec, a ojciec walczył z czerwonymi i zginął w jednej ze wsi pod Łomżą - nie ma nawet swojego grobu, jak wielu z tamtego okresu. Doprecyzowując ojciec NN został zakopany żywcem, a przedtem był przesłuchiwany, czyli po prostu skatowany.

Główne twierdzenie NN dotyczące Jaroszewicza sprowadza się do tego, że mordu tego dokonano na zlecenie Jaruzelskiego, gdyż Jaroszewicz miał wiedzę na różne tematy. Jednym z motywów, chociaż nie podnoszonym zbyt intensywnie w książce jest to, że ten Jaruzelski, którego znamy to "matrioszka".
Warto również nadmienić, że Jaroszewicz, był w grupie oficerów, ówcześnie pułkowników, którzy przejmowali archiwum w Radomierzycach, zwanym też archiwum Kaltenbrunera. Ci trzej ludzie, to Jaroszewicz, Fonkowicz i Steć. Wszyscy trzej zostali zamordowani. Fonkowicz w 1997 roku został w praktyce zamęczony w swojej wilii w Konstancinie. Steć w 1993 w swoim domu w Jeleniej Górze. Ale pierwszy ginie Jaroszewicz w 1992.
Być może ci dwaj następni giną dlatego, żeby skierować tropy na Radomierzyce, być może tak, a być może nie.

Nie to jest jednak najważniejsze w tej pozycji. Dużo ciekawsze są oboczności.
Na przykład opis tego co działo się na pogrzebie Jaroszewicza.
Pierwsza ciekawostka, to był pogrzeb bez asysty wojskowej, a przecież Jaroszewicz był generałem.
A teraz parę cytatów:
"Musieli się zastanawiać [kto to zrobił]. Fanatyk to zrobił? A może zaczęły działać Szwadrony Śmierci?" [...] "tych niewinnych z Hitlerjugend. Był i Kwaśniewski. I Miller." [...]
" - Przyszli na ten pogrzeb ze strachu?
- O, tak. strach nimi zatargał. Tylko Jaruzelski był w miarę spokojny. Przecież to był pogrzeb na jego zlecenie. Martwił się tylko tym, ze ja wciąż bylem na wolności. No i nie wiedział, co stało się z tymi zapiskami Jaroszewicza."

Tu wypada dodać, że w toku książki nasz NN wykazuje się pewną niekonsekwencją, czy też niespójnością narracji, gdyż w początkowej fazie tej rozmowy sytuacja jest przedstawiana tak jakby to była jednoosobowa operacja, wprawdzie z jakimś tam wsparciem logistycznym i zapleczem organizacyjnym. Ale ma się wrażenie, że dokonywał czynów wewnątrz willi w Aninie jeden człowiek. Tymczasem pod koniec NN zaczyna mówić w liczbie mnogiej, że "wykonaliśmy", "zrobiliśmy".

" - Nie koniec na tym. Stoi więc tam tych trzech, zwanych niegdyś pierwszymi sekretarzami [Gierek, Jaruzelski i Rakowski]. Wokół nich roi się od tych, co przez długie lata wysługiwali się Rosjanom, i oto Aleksander Kopeć powiada, że to państwo prawa musi odnaleźć sprawców zbrodni w taki sam sposób, w jaki uczyniono to z mordercami księdza Jerzego Popiełuszki!"

Czyli musieli mieć pietra i to niezłego.
Z dalszego biegu opowieści wynika, że dom Jaroszewiczów był zarówno na podsłuchu jak i na podglądzie, przynajmniej tak twierdzi nasz NN. Mówi, że miał przed tą akcją dostęp do tych materiałów, co o tyle jest prawdopodobne, że skądś musiał znać rozkład pomieszczeń. A należy również podkreślić, że według powszechnej opinii Jaroszewicz nawet w domu nie rozstawał się z bronią, nawet siedząc w fotelu i czytając książkę zawsze miał pod ręką broń.


Nie powiem, żeby opowieść NN mnie przekonała w 100 procentach. Gdyby opublikowano te materiały, które z wilii w Aninie wyniesiono, to wtedy raczej nie miał bym wątpliwości. Oczywiście jest wiele elementów poszlakowych, które świadczą o tym, że coś jest na rzeczy. Na przykład zaginięcie już wiele lat później, chociaż dokładnie nie wiadomo kiedy, śladów daktyloskopijnych z ciupagi, którą zaduszono Jaroszewicza. Po prostu zniknęły z archiwum, z materiałów śledztwa. Czyli, że coś jest na rzeczy. Ale to równie dobrze może oznaczać, że sprawcą jest osoba, która nadal w służbach działa. Chociaż równie dobrze mogło być tak, że nie chciano aby dotarło do opinii publicznej, że sprawca miał cokolwiek wspólnego ze służbami. A to nie jest prosta sprawa tak po prostu wyjąć  zaewidencjonowany dowód z akt sprawy. Trzeba mieć dostęp i to dostęp na takim poziomie, żeby nikt nam nie patrzył na ręce w momencie gdy coś majstrujemy.

To jest swoją drogą dosyć zadziwiające, że giną tak ważni dla systemu ludzie, ludzie, którzy ten system wspierali i budowali, stanowili w swoim czasie jego podporę. I nic, cisza. Śledztwo, tak jak w przypadku Jaroszewiczów, jest prowadzone na poziomie wręcz żenującym. Policjanci, którzy docierają do Anina wpakowują się na te dywany w ubłoconych buciorach, petują papierosy w doniczkach i na dywanach.
Ale o Jaroszewiczach to jeszcze w mediach coś tam było słychać, potem był proces grupy zwykłych bandziorków, który był czysta parodią. Przecież taki Jaroszewicz to by ich jak kaczki powystrzelał gdyby mu taka patologia usiłowała wejść na posesję, nie mówiąc o wejściu do wnętrza wilii.
Natomiast o Fonkowiczu i Steciu to w mediach słychać już raczej nie było. Owszem nie byli tak znaczni i znani jak Jaroszewicz, ale to nie byli też ludzie anonimowi.
A tu nic, cisza.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A