01 grudnia 2011

Zabiłem Piotra Jaroszewicza

Książka Henryka Skwarczyńskiego pod takim tytułem jest zapisem rozmowy z człowiekiem, który właśnie tak twierdzi. Nie jest to precyzyjny zapis rozmowy, bo sam autor wyraźnie zaznacza, że nie było to ani nagrywane, ani stenografowane na bieżąco. Ot po prostu wspominki podparte dosyć luźnymi notatkami poczynionymi w trakcie rozmowy dwóch panów w czasie jednej nocy gdzieś w Arizonie. zakrapiane ponadto dosyć dużą dawką alkoholu.
Rozmówca Henryka Skwarczyńskiego to były SB-ek lub WSI-owy, tego też precyzyjnie na podstawie książki nie wiadomo. Ciekawsze jest co innego. Nasz NN w toku transformacji po 1989 roku dowiaduje się kim byli jego rodzice, bo sam  o sobie pamięta tylko, że był sierotą wychowywanym w domu dziecka. Był takim janczarem systemu, który wszystko systemowi zawdzięcza. Ale dowiaduje się kim był jego ojciec, a ojciec walczył z czerwonymi i zginął w jednej ze wsi pod Łomżą - nie ma nawet swojego grobu, jak wielu z tamtego okresu. Doprecyzowując ojciec NN został zakopany żywcem, a przedtem był przesłuchiwany, czyli po prostu skatowany.

Główne twierdzenie NN dotyczące Jaroszewicza sprowadza się do tego, że mordu tego dokonano na zlecenie Jaruzelskiego, gdyż Jaroszewicz miał wiedzę na różne tematy. Jednym z motywów, chociaż nie podnoszonym zbyt intensywnie w książce jest to, że ten Jaruzelski, którego znamy to "matrioszka".
Warto również nadmienić, że Jaroszewicz, był w grupie oficerów, ówcześnie pułkowników, którzy przejmowali archiwum w Radomierzycach, zwanym też archiwum Kaltenbrunera. Ci trzej ludzie, to Jaroszewicz, Fonkowicz i Steć. Wszyscy trzej zostali zamordowani. Fonkowicz w 1997 roku został w praktyce zamęczony w swojej wilii w Konstancinie. Steć w 1993 w swoim domu w Jeleniej Górze. Ale pierwszy ginie Jaroszewicz w 1992.
Być może ci dwaj następni giną dlatego, żeby skierować tropy na Radomierzyce, być może tak, a być może nie.

Nie to jest jednak najważniejsze w tej pozycji. Dużo ciekawsze są oboczności.
Na przykład opis tego co działo się na pogrzebie Jaroszewicza.
Pierwsza ciekawostka, to był pogrzeb bez asysty wojskowej, a przecież Jaroszewicz był generałem.
A teraz parę cytatów:
"Musieli się zastanawiać [kto to zrobił]. Fanatyk to zrobił? A może zaczęły działać Szwadrony Śmierci?" [...] "tych niewinnych z Hitlerjugend. Był i Kwaśniewski. I Miller." [...]
" - Przyszli na ten pogrzeb ze strachu?
- O, tak. strach nimi zatargał. Tylko Jaruzelski był w miarę spokojny. Przecież to był pogrzeb na jego zlecenie. Martwił się tylko tym, ze ja wciąż bylem na wolności. No i nie wiedział, co stało się z tymi zapiskami Jaroszewicza."

Tu wypada dodać, że w toku książki nasz NN wykazuje się pewną niekonsekwencją, czy też niespójnością narracji, gdyż w początkowej fazie tej rozmowy sytuacja jest przedstawiana tak jakby to była jednoosobowa operacja, wprawdzie z jakimś tam wsparciem logistycznym i zapleczem organizacyjnym. Ale ma się wrażenie, że dokonywał czynów wewnątrz willi w Aninie jeden człowiek. Tymczasem pod koniec NN zaczyna mówić w liczbie mnogiej, że "wykonaliśmy", "zrobiliśmy".

" - Nie koniec na tym. Stoi więc tam tych trzech, zwanych niegdyś pierwszymi sekretarzami [Gierek, Jaruzelski i Rakowski]. Wokół nich roi się od tych, co przez długie lata wysługiwali się Rosjanom, i oto Aleksander Kopeć powiada, że to państwo prawa musi odnaleźć sprawców zbrodni w taki sam sposób, w jaki uczyniono to z mordercami księdza Jerzego Popiełuszki!"

Czyli musieli mieć pietra i to niezłego.
Z dalszego biegu opowieści wynika, że dom Jaroszewiczów był zarówno na podsłuchu jak i na podglądzie, przynajmniej tak twierdzi nasz NN. Mówi, że miał przed tą akcją dostęp do tych materiałów, co o tyle jest prawdopodobne, że skądś musiał znać rozkład pomieszczeń. A należy również podkreślić, że według powszechnej opinii Jaroszewicz nawet w domu nie rozstawał się z bronią, nawet siedząc w fotelu i czytając książkę zawsze miał pod ręką broń.


Nie powiem, żeby opowieść NN mnie przekonała w 100 procentach. Gdyby opublikowano te materiały, które z wilii w Aninie wyniesiono, to wtedy raczej nie miał bym wątpliwości. Oczywiście jest wiele elementów poszlakowych, które świadczą o tym, że coś jest na rzeczy. Na przykład zaginięcie już wiele lat później, chociaż dokładnie nie wiadomo kiedy, śladów daktyloskopijnych z ciupagi, którą zaduszono Jaroszewicza. Po prostu zniknęły z archiwum, z materiałów śledztwa. Czyli, że coś jest na rzeczy. Ale to równie dobrze może oznaczać, że sprawcą jest osoba, która nadal w służbach działa. Chociaż równie dobrze mogło być tak, że nie chciano aby dotarło do opinii publicznej, że sprawca miał cokolwiek wspólnego ze służbami. A to nie jest prosta sprawa tak po prostu wyjąć  zaewidencjonowany dowód z akt sprawy. Trzeba mieć dostęp i to dostęp na takim poziomie, żeby nikt nam nie patrzył na ręce w momencie gdy coś majstrujemy.

To jest swoją drogą dosyć zadziwiające, że giną tak ważni dla systemu ludzie, ludzie, którzy ten system wspierali i budowali, stanowili w swoim czasie jego podporę. I nic, cisza. Śledztwo, tak jak w przypadku Jaroszewiczów, jest prowadzone na poziomie wręcz żenującym. Policjanci, którzy docierają do Anina wpakowują się na te dywany w ubłoconych buciorach, petują papierosy w doniczkach i na dywanach.
Ale o Jaroszewiczach to jeszcze w mediach coś tam było słychać, potem był proces grupy zwykłych bandziorków, który był czysta parodią. Przecież taki Jaroszewicz to by ich jak kaczki powystrzelał gdyby mu taka patologia usiłowała wejść na posesję, nie mówiąc o wejściu do wnętrza wilii.
Natomiast o Fonkowiczu i Steciu to w mediach słychać już raczej nie było. Owszem nie byli tak znaczni i znani jak Jaroszewicz, ale to nie byli też ludzie anonimowi.
A tu nic, cisza.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

Brak komentarzy: