Taki generalnie w swym przekazie tekst słyszą pod swoim adresem pewni ludzie w Polsce. Tak traktowani są ankieterzy badający opinię publiczną.
Ujawniły taką informację w dniu dzisiejszym dwie osoby: Jarosław Kalinowski podczas porannego programu w Trójce oraz R.A. Ziemkiewicz w swoim felietonie na łamach Rzepy.
RAZ dodał, że zjawisko, które zazwyczaj jest marginalne i obejmuje kilka procent populacji (poniżej 10) od tragedii w Smoleńsku zaczęło przybierać na sile by po miesiącu osiągnąć około 30 procent, a w chwili obecnej sięga nawet 60 procent. Kalinowski stwierdził, nie wdając się w szczegóły, że takich zachowań ankieterzy notują około 50 procent.
RAZ ponadto stwierdził, że oczywiście są to informacje "z tyłu sklepu warzywnego", których nikt oficjalnie nie ma zamiaru autoryzować.
Ponieważ nie są to uczciwe dane pochodzące z tychże pracowni to oczywiście nie ma nic pewnego. Ale jeżeli dwóch ludzi, raczej ze sobą nie zblatowanych, podaje jednego dnia praktycznie tą samą informację, to chyba jednak coś w tym jest.
Czyli, że wszystkie te wyniki badań są publikowane dla grupy równoważnej 40 procentom populacji, czyli około 9,6 miliona (przy założeniu, że liczba uprawnionych do głosowania wynosi 24 miliony).
Te wszystkie OBOP-y i inne zawsze były ośrodkami kształtowania opinii, a nie jej badania. Można powiedzieć, że przekonywały niezdecydowanych, co ma bardzo duże znaczenie w przypadku gdy rozkład poparcia dla sił politycznych jest zbliżony.
Wybory prezydenckie w Polsce zawsze mobilizowały w sposób największy elektorat (była duża frekfencja). Zawsze jednak pozostawała pewna grupa, która w żadnych wyborach nie brała udziału.
Niechęć społeczna jaka spotyka ankieterów współgra z niechęcią do dziennikarzy i do tego co widzieliśmy na filmie "Solidarni 2010".
Ludzie poszli po rozum do głowy i na nowo zredefiniowali podział MY (społeczeństwo) i ONI (wywyższająca się oligarchia).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz